Po
spotkaniu z nauczycielką z lat szkolnych zahaczyłem o targ w moim mieście.
Dawno na nim nie byłem więc zaskoczyła mnie atmosfera tam panująca. Generalnie
miałem wrażenie, że większość z tych osób się zna, jakby istniały gildie
sprzedawców przedmiotów wszelakich, za którymi jeżdżą ich fani kupujący wyroby,
a jakże, różnorakie. Można tu kupić wszystko, na każdą możliwą okazję. Noże(do
kuchni oczywiście), młynki i cukierki, majtki, skarpetki i sukienki, znicze,
kurki i ogórki. Zewsząd ludzie krzyczą zachwalając swoje towary – „majteszki za
pienć złotów!” krzyczał pan o ciemniejszej skórze niż zwykle, nawet w środku
lata. Obok zniczy stały garnitury, a na straganie z warzywami zabawki dla
dzieci. Marchewki o składzie 100% marchewki. I gołębie, nie do końca wiem po
co. Nie dziwi mnie, że kiedyś nazywano to miejsce pchlim targiem. Żywe to i
skoczne, tylko zamiast pchełek ludzie przeskakują od straganu do straganu,
kupując po drodze pieczywo, ziemniaki, majtki i kasetę disco-polo wraz z
wyciskarką do winogron.
Od razu na myśl przychodzi mi porównanie z centrum
handlowym, czyli dorosłym odpowiednikiem targu. Wszystko ułożone, dokładnie
ustalone, idealnie poukładane, według najnowszych trendów. Kadra wyszkolona by
być tak miłym jak tylko potrafią, wszędzie kamery i panowie wątpliwej urody i
inteligencji, w obuwiu elegancko-sportowym gotowi to bliskich spotkań pięści z
twarzą i romantycznych pościgów po ruchomych schodach. Jednymi słowy – nuda.
Przy nudnym i ułożonym dorosłym jakim jest centrum handlowe, gdzie wszystko
musi być ustalane dużo czasu w przód, targ jawi się jako spontaniczne dziecko,
pełne hałasu, rozmów o wszystkim oraz kłótni(a taniej się nie da?!). I na nim
bez problemu można kupić marchew o składzie: 100% marchew.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz